Dalsza część wypowiedzi mamy Anny. Mama Anny mówi tu o okresie, w którym Bartek jeszcze żył, a jedyną osobą, która go nie odrzuciła, była Anna.
Cieszę się, żeś zrozumiała, jaki ciężar dźwigał Bartek, że cię to nie odrzuciło od niego, a przeciwnie, tak bardzo zaczęłaś mu pomagać. Tak trzeba. Widzisz, „ciężary" pozostają na ziemi, ale wstyd z ugięcia się pod nimi trwa nadal. Bartek nie wie, nie rozumie tego, że ciężar, który dźwigał był ponad jego siły. Nie rozumie, bo nie wie ile, a właściwie jak mało miał już sił. Gdyby mu inni nie dorzucali, a pomogli, mógłby się podnieść. Widzisz, Bartek nie znalazł Szymona Cyrenejczyka, nie spotkał w życiu bliźniego (poza matką, która niosła wszystko, co mogła, ale nie była w stanie zdjąć wszystkiego). Dlatego dla Bartka miłosierdzie Jezusa było czymś „nie do zniesienia", czymś za wielkim, za dobrym! A przecież takiego właśnie potrzebował po życiu, w którym nie było dla niego nawet najmniejszego. Chrystus Go znał i rozumiał. Wynagradza mu brak miłości, brak miłosierdzia, brak, jaki Bartkowi „okazywali" jego „bliźni" — takie same dzieci Boże, ci, na których Jezus liczył (byli przecież nawet chrześcijanami). Jeśli człowiek bliźniemu (którego głód zna) nie daje chleba, to daje mu nie „nic", lecz kamień.
Widzisz, Bóg uzupełnia ze swego nieskończonego miłosierdzia głód dobra, jeżeli spotkało to w życiu któreś z Jego dzieci (zawsze z winy innych). Bartek był „zagłodzony" tak, że nie czuł już tego potwornego głodu, potrzeby miłości, dobroci i miłosierdzia. Był „skamieniały". Ale już taje...
Myślę, że ten tekst nie wymaga komentarza - warto go jednak przeczytać kilka razy. Zwracam jedynie uwagę, że przyjęło się uważać, iż Pan nikogo nie obdarza ciężarami ponad jego siły; myślę, że tu nie ma sprzeczności - Bartek w odpowiednim momencie nie wykonał tego właściwego kroku i opisywany okres, to już konsekwencja tamtego kroku. Ale proszę zauważyć, jak Bóg pokierował jego dalszymi losami, by ten fałszywy krok nie zaważył na wieczności.